– Tato, ale jesteś ze mnie dumny, prawda? – to pytanie usłyszałem po około tygodniu nauki. Tak, duma była – Franek już samodzielnie potrafił jeździć, a ja odniosłem zwycięstwo nad swoim brakiem cierpliwości. O doświadczeniach z nauką jazdy na rowerze pisze Piotr Nowik, ojciec 4-letniego Frania.
Nie jestem specjalistą w nauczaniu. Nie połknąłem dziesiątek poradników, nie obejrzałem w sieci wielu filmów. Daleko było mi też do podejścia mojego ojca, który mawiał: „Jak się trochę powywracasz, to się nauczysz”.
Chciałem nauczyć niespełna 4-letniego syna jeździć bezpiecznie, w miarę szybko, ale podstawowe zadanie było jedno – nie zrazić go do roweru. A presja rosła z każdym pytaniem: – Tato, ale kiedy zacznę sam jeździć na rowerze z pedałami i dwoma kółkami?
Wiedziałem, że zadanie będzie odrobinę łatwiejsze, bo syn od ponad roku jeździł już na tzw. rowerku biegowym, czyli posiadającym dwa kółka i napędzanym nogami dziecka. To świetny pomysł na to, by maluch nauczył się utrzymywać równowagę i w naszym przypadku sprawdził się znacznie lepiej od np. hulajnogi.
Jaki rowerek i za ile?
Akcję „dwa kółka i pedały” należało zacząć od zakupu roweru. Syn miał jedno wymaganie: „Musi być czerwony, bo czerwone są najszybsze”. Niestety, świat nie jest czarno-biały (a w tym przypadku czarno-biało-czerwony) i wybór okazał się znacznie trudniejszy.
Najpierw celowałem w rower używany. Znajomy ojciec, który świetnie zna się na rowerach mówił, że za 400 zł można już coś fajnego ustrzelić. Polecany przez niego rower był fajny, ale niestety trochę ciężki. Wydawało mi się, że 9 kg dla brzdąca ważącego ok. 16 kg to trochę za dużo.
Zacząłem więc wycieczki po sklepach i to tych z najwyższej półki. Tam zachwalano mi rowerek, który ważył 6 kg. Rzeczywiście, w porównaniu z tym poprzednim to piórko. Tyle tylko, że cena była znacznie trudniejsza do udźwignięcia – 1300 zł. Jak na mały rower, który nie ma nawet przełożeń, to dla mnie zdecydowania za dużo, szczególnie że za dwa lata będzie on do wymiany. Aha, no i najważniejsze – nie mieli czerwonego.
Ten będzie idealny!
Kolejne dni spędziliśmy na przeglądaniu ofert w internecie, a następnie czekała nas kolejna wycieczka do sklepu. Jak się na szczęście okazało – ostatnia. Tam udało się kupić rower za 650 zł i to ważący 7 kg. Do tego był już fajnie wyposażony, bo miał tzw. stopkę i oświetlenie, więc był bezpieczny i nie wymagał więcej inwestycji.
Były tylko dwa problemy. Pierwsze – czy 16 calowe koła nie są za duże dla chłopca średniego wzrostu (ok. 103 cm)? Po opuszczeniu siodełka do samego dołu okazało się, że połową stopy dotyka ziemi i sprzedawca nie miał wątpliwości: – Ten rower jest dobry, a za kilka tygodni będzie idealny.
Drugi problem też pomógł rozwiązać pan w sklepie, a wyzwanie było nie lada, bo ten model nie występował w kolorze czerwonym. Szybka jazda testowa, dziesiątki eksperckich zapewnień i okazało się, że to nie czerwony, ale niebieski jest szybszy! Bierzemy!
Reasumując: ważący 7 kg rower (niebieski!) z oświetleniem i stopką kupiliśmy za 650 zł, do tego używany uchwyt za 50 zł i ochraniacze na kolana oraz łokcie za 50 zł. Kask syn miał już wcześniej, ale jeśli ktoś musi się w niego zaopatrzyć, to musi przeznaczyć kolejnych kilkadziesiąt złotych.
Stanęliśmy też przed dylematem, czy na początek nie dokupić dwóch bocznych kółek, ale sprzedawcy zdecydowanie odradzali ten pomysł: „Skoro syn umie już jeździć na dwukołowym rowerku biegowym, to montowanie dodatkowych będzie krokiem wstecz”.
Słuszna uwaga specjalisty, ale zdecydowanie większą moc miała ta Franka: „Z bocznymi kółkami jeżdżą maluchy i ich rowery są dużo wolniejsze”. Postanowione, żadnych dodatkowych kółek.
Pierwszy krok? Cierpliwość!
I teraz najważniejsze – nauka jazdy. W przypadku nart pewnie oddałbym sprawę w ręce specjalisty, bo taki sprzęt to dla dziecka nowość, poza tym narciarstwo już na początku ma znacznie więcej niuansów technicznych. Jeśli jednak chodzi o rower, to nie znam rodzica, który szukałbym pomocy u specjalisty. Poza tym ojcowska ambicja nie pozwalała oddać tak ważnej sprawy w ręce kogoś obcego. Bo jak dla mnie (i pewnie wielu z Was) nauczenie się jazdy na rowerze, to jedno z pierwszych i najważniejszych wspomnień z dzieciństwa, więc dobrze, gdyby wiązało się z ojcem.
No i się zaczęło. Na początek nie ma mowy, by dziecko puścić samemu. Inna waga rowerka, inna odległość nóżek do ziemi i – przed wszystkim – inne emocje. „Tato, ale pojadę tak szybko, że mnie nie dogonisz, dobra?”. Do tego ekscytacja hamulcami ręcznymi, możliwością obracania korbą do tyłu (choć trzeba pamiętać, że można znaleźć również rowerki z tzw. kontrą), poczucie bycia dorosłym. Inny świat.
I z tym na początku należało stoczyć najtrudniejszą walkę. Jak ona wyglądała? Poniżej dialog, jaki prowadziłem z synem, a w nawiasach to, co zdawała się mówić jego podświadomość.
Ja: Patrz przed siebie!
Franek: No patrzę, patrzę! [ale muszę też obejrzeć rowerek. W końcu taki nowy, ładny, wymarzony, no i najszybszy).
Ja: Koncentruj się na tym, co przed Tobą.
Franek: Dobra, dobra [ale jak to zrobić, skoro wszystko wokół jeszcze nigdy nie przesuwało się tak szybko?]
Ja: Hamuj tylko, gdy potrzebujesz i delikatnie.
Franek: Oczywiście tato [ale ja potrzebuję bardzo często, bo należy podrapać się w nos, zobaczyć czy kolega nie idzie i poza tym muszę coś załatwić, a w tym celu trzeba zatrzymać rowerek i postawić go na tej nowej fajnej stopce, jakiej nie miałem w poprzednim rowerku, i która bardzo mi się podoba. A skoro już tak stoi na nóżce, to może jeszcze włączę mu światełka…].
Ja: Nogami się nie przejmuj, trzymaj równowagę.
Franek: Jasne [ale nie przejmować to się mogłem, jak miałem rowerek biegowy, a teraz to ja muszę pedałować. Czyli nie dość, że trzymać nogi na pedałach, to jeszcze nimi kręcić!].
Efekt? Po dwóch dniach zacząłem wątpić, czy mój niespełna 4-latek jest już gotowy na pierwszy poważny rower. Szczególnie, że inni rodzice podsyłali filmiki, jak ich pociechy same śmigają i to – podobno – po dwóch dniach nauki.
Drugi krok – nauka właściwa
Dziś wiem, że nam szło trochę wolniej z powodu fascynacji rowerkiem. Nauka jazdy zeszła na drugi plan, gdy pojawił się nowy, błyszczący sprzęt, posiadający ciekawe gadżety. Było trochę jak z klockami lego – najpierw dziecko chce zobaczyć wybudowany pojazd, a dopiero za jakiś czas frajdę sprawi mu jego samodzielne zbudowanie.
Po trzech-czterech nastąpił przełom. Na lekko pochyłym terenie Franek potrafił już przejechać sam kilkadziesiąt metrów, a uciekanie przed ojcem sprawiało mu widoczną frajdę i napędzało do dalszej nauki.
Kolejny przełom nastąpił na boisku sportowym. Pewnie związane to było z czasem nauki (minął już tydzień) ale może też z faktem, że tam mógł się poczuć naprawdę bezpiecznie. Nie było to ulica, ani alejka, gdzie ciągle coś się działo. Na boisku było pusto i szeroko. Bez krawężników, bez trawy, bez kamieni. Na auta nie trzeba było zwracać uwagi, a jak poszło się o odpowiedniej porze, to boisko miało się na wyłączność.
Przyspieszania, skręty szersze i węższe, zatrzymywanie, ostre hamowanie – to wszystko na boisku udało się idealnie dopracować. Gdyby nie problemy z ruszaniem, to uchwyt można byłoby już spokojnie zdemontować. Do ruszania dziecko potrzebuje jednak trochę więcej siły i większej stabilizacji, ale z czasem i to udało się osiągnąć.
Każdy wywraca się po 100 razy
Pozostał jeszcze problem – wywrotki, które były, są i na pewno będą. Psychologiem nie jestem, ale w naszym przypadku sprawdziły się opowieści: „Tata też się czasem przewraca, mama tak samo i pewnie przewrócimy się jeszcze ze 100 razy. Nawet najlepsi zaliczają wywrotki!”. U nas to działa i po pierwszym płaczu Franek z powrotem wraca na rower.
I tak, tuż przed ukończeniem 4 lat, syn zaczął jeździć sam. – Tato, jesteś ze mnie dumny? – zapytał po około tygodniu. Tak, byłem. I z niego, i z siebie.
Szybko jednak okazało się, że tata-rowerzysta do czegoś jeszcze 4-latkowi może się przydać, bo nauczenie jazdy wcale nie oznacza zakończenia misji rodzica. Weszliśmy bowiem w kolejny, być może trudniejszy etap o nazwie: „Tato, nie dogonisz mnie!”.
Artykuł powstał we współpracy ze skoda-auto.pl