„Wiecznie drugi” – taki przydomek z uśmiechem zaczęli nadawać mu Francuzi, jednak zemsta na nich była wyjątkowa słodka… Joop Zoetemelk mógłby być podejrzewany o podpisanie kolarskiego paktu z diabłem, gdyby nie 1980 rok.
1970, 1971, 1976, 1978, 1979, 1982 – to mogły być piękne lata w życiorysie holenderskiego kolarza. Mogły, gdyby był odrobinę szybszy. Gdyby wtedy zajął pierwsze, a nie drugie miejsce, do dziś byłby rekordzistą pod względem zwycięstw w Tour de France! Gdyby, gdyby, gdyby…
Joop Zoetemelk aż sześciokrotnie (!) kończył klasyfikację Wielkiej Pętli na drugim miejscu. Najpierw musiał uznawać wyższość wielkiego Eddy’ego Merckxa, a później znakomitego Bernarda Hinault. Dlatego do dziś trwa „gdybanie”: co by było, gdyby Zoetemelk nie urodził się w erze hegemonów Tour de France?
Na rozgrzewkę łyżwy zamiast roweru
Inna sprawa, że jego pięknej kariery kolarskiej w ogóle mogłoby nie być, gdyby podążył śladem wielu innych Holendrów i został łyżwiarzem. Młody Joop na tafli radził sobie całkiem obiecująco, a jako młodzieniec wygrywał nawet mistrzostwa regionu w łyżwiarstwie szybkim.
Za kolarstwo na poważnie wziął się dopiero po osiągnięciu pełnoletności, ale szybko zaczął zostawiać rówieśników za plecami. W wieku 22 lat był już na tyle mocny, że pojechał w holenderskiej ekipie, która w 1968 roku w Meksyku zdobyła złoty medal olimpijski w jeździe drużynowej na czas!
Trzy lata później przekonał się, jak to jest jechać w żółtej koszulce lidera Wielkiej Pętli i pewnie marzył, by kiedyś zaprezentować się w niej na Polach Elizejskich. Wtedy jednak nie spodziewał się, że aż tyle razy obejdzie się smakiem.
Cudem umknął śmierci
W drodze po wygranie Tour de France życie go nie rozpieszczało. W 1974 r. zderzył się z samochodem na mecie jednego z wyścigów. Miał pogruchotaną czaszkę i cudem uniknął śmierci. Rok później znów stał na starcie, ale ponownie musiał wycofywać się, tym razem z powodu zapalenia opon mózgowych.
Czas uciekał, a wygranie największego wyścigu świata wciąż znajdowało się tylko w sferze marzeń. Gdy przerwana została hegemonia Merckxa, do głosu doszli Francuzi. Wygłodniali sukcesów po latach posuchy spowodowanej zwycięstwami Belga oraz Hiszpana Luisa Ocany, planowali w Wielkiej Pętli dominować latami. I zaliczyliby niemal dekadę nieprzerwanych zwycięstw, gdy planów nie pokrzyżował im właśnie Zoetemelk.
Holender straszył Francuzów od dłuższego czasu. W 1978 r. ubierał żółtą koszulkę przez 6 etapów, ale przegrał końcówkę z Hinaultem. Bardzo podobny scenariusz rozegrał się rok później, a Holendrowi na otarcie łez pozostało zwycięstwo w Vuelta a Espana. Aż w końcu nadszedł rok 1980, który sprawił, że Zoetemelk nie został najbardziej niespełnionym zawodnikiem w historii Wielkiej Pętli.
Irytujące pytanie bez odpowiedzi
Podczas tego wyścigu Holender wygrał dwa etapy. Prowadzenie objął po 13. i nie oddał go już do końca. Pytanie tylko, czy udałoby mu się to zrobić, gdyby z rywalizacji nie wycofał się Hinault, który do tej pory był liderem?
Zoetemelk nie znosi tych rozważań, bo nie dość, że na wygraną w Tour de France czekał tak długo, to jeszcze eksperci próbują podważać, czy aby na pewno był wtedy najmocniejszym zawodnikiem. Dla Holendra najważniejsze było, że przejął koszulkę, dowiózł ją na Pola Elizejskie i tym samym przerwał serię zwycięstw Francuzów.
I choć Zoetemelk tylko raz wygrał Tour de France, to do dziś jest jednym z najważniejszych zawodników w historii tego wyścigu. Łącznie spędził 22 dni w żółtej koszulce lidera, wygrał 10 etapów. Jako pierwszy jechał też w koszulce w grochy dla najlepszego kolarza górskiego.
Niemal na zakończenie kariery, w wielu 38 lat został mistrzem świata i do dziś uznawany jest za najlepszego zawodnika w historii holenderskiego kolarstwa. Na jego cześć co roku odbywa się wyścig, który przejeżdża obok pomnika Zoetemelka w jego rodzinnym Rijpwetering.
Artykuł powstał we współpracy ze skoda-auto.pl