Być może dołączyłby do najwybitniejszych zawodników Tour de France, gdyby nie jego zamiłowanie do… polowań. Mimo 60 odłamków śrutu w ciele, Greg LeMond przeszedł do historii Wielkiej Pętli.
Przypomnijcie sobie lata szkolne i największego urwisa w klasie. Tego, który cały czas się wiercił, nie potrafił usiedzieć na miejscu, a znudzony wykładami nauczycieli po prostu znikał i zajmował się tym, na co miał ochotę. Tak właśnie dojrzewał Greg LeMond, najwybitniejszy zawodnik w historii amerykańskiego kolarstwa.
– Nie potrafiłem siedzieć spokojnie. Miałem problemy ze skupieniem się, ale wtedy nikt nie potrafił zdiagnozować tego, co dziś zostałoby uznane za klasyczny przypadek ADHD. Z tym schorzeniem udało mi się jednak wygrać właśnie dzięki kolarstwu – wspominała po latach LeMond.
Geniusz musiał poczekać
Za młodu wszędzie było go pełno. Korzystał z uroków życia w Kalifornii, chodził po górach, wędkował, jeździł na nartach, a z czasem zaczął mieć słabość do polowań. Słabość, która być może kosztowała go miejsce w galerii sław Tour de France.
Gdyby za młodu ktoś miał wróżyć LeMondowi karierę, to pewnie widziałby go wśród najznakomitszych triathlonistów lub siedmioboistów. Kolarzem zaczął być dość przypadkowo, bo gdy w jego okolicach zakończył się sezon narciarski, to w ramach utrzymania formy spróbował jazdy na rowerze. Efekt? Gdy już zdecydował się wystąpić w wyścigach, to wygrał 11 kolejnych!
W tej sytuacji szybko zaczął rywalizować ze starszymi od siebie i niemal od razu droga na kolarskie salony zrobiła się prosta jak finisz najszybszej czasówki. Już w wieku 18 lat miał jechać na igrzyska olimpijskiej w Moskwie, ale z powodów politycznych Stany Zjednoczone tę imprezę zbojkotowały. To jednak tylko odłożyło moment, gdy świat dowiedział się o genialnym zawodniku z Lakewood.
Ucieczka z objęć śmierci
Już na swoim pierwszym Tour de France zajął trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej (1984 r.). Rok później był drugi, choć wielu obserwatorów uważało, że gdyby nie decyzje kierownictwa jego zespołu, to spokojnie mógłby wygrać. LeMond miał jednak za zadanie ułatwić zdobycie piątego triumfu koledze z zespołu – Barnardowi Hinaultowi.
Rok później obaj zawodnicy stoczyli już walkę, w którą nikt się nie wtrącał, a obrazki z niej znajdują się w każdym szanowanym albumie dotyczącym Tour de France. Rywalizację wygrał Amerykanin, stając się tym samym pierwszym zawodnikiem spoza Europy, który po Polach Elizejskich paradował w żółtej koszulce. Świat czekał na to aż 83 lata, bo do tej pory karty między sobą rozdawali tylko Europejczycy.
Być może byłby to początek wieloletniego panowania LeMonda, gdyby nie pewien tragiczny wypadek. Amerykanin w ojczyźnie wracał do zdrowia po kontuzji nadgarstka, więc tradycyjnie wybrał się na polowanie. Wraz ze swoim wujem oraz szwagrem czaili się na ptactwo, gdy w pewnym momencie szwagier usłyszał poruszenie w krzakach i posłał w tamtą stronę strzał z dubeltówki. Okazało się, że znajdował się tam LeMond. A od teraz już LeMond i 60 odłamków śrutu w jego ciele!
Postrzelenie zagrażało jego życiu, ale szybka interwencja śmigłowca ratunkowego sprawiła, że LeMonda udało się uratować. Warunek powodzenia akcji był jednak jeden – w ciele Amerykanina pozostało ok. 30 odkłamków! Większość z nich tkwiła w osierdziu, skąd nie dało się ich wydobyć. Do tego stracił 70 proc. krwi, z czasem kilka kilogramów mięśni i przede wszystkim bardzo dużo zdrowia. Gdy żona zobaczyła go na stole operacyjnym stwierdziła, że wygląda jak durszlak.
W tej sytuacji nikt już nie myślał o jego wielkiej karierze, a tylko o powrocie do sprawności. Lekarze stwierdzili nawet, że uciekł z objęć śmierci.
Później opuścił dwa kolejne Tour de France, a na największym wyścig świata wrócił w 1989 r. i… znowu wygrał i to w okolicznościach, które przeszły do historii.
Co oznacza osiem sekund…
Na LeMonda nikt nie stawiał, a on sam chciał się załapać do najlepszej „20”. Przed ostatnim etapem zajmował jednak znakomite drugie miejsce, ale na „czasówce” z Wersalu na Pola Elizejskie pojechał kosmicznie i pokonał Laurenta Fignona. Francuz uznawany był za specjalistę od sprintów, ale na mecie nie był wielkim mistrzem, ale przegranym łkającym jak dziecko. W końcu przegrał Wielką Pętlę o osiem sekund, co do dziś jest najmniejszą różnicą w historii Tour de France.
Rok później LeMond powtórzył sukces i zakończył karierę z trzema wygranymi w Tor de France, choć gdyby nie wypadek na polowaniu, mógłby mieć ich co najmniej pięć, czyli tyle co wielcy mistrzowie Wielkiej Pętli (Eddy Merckx, Bernanrd Hinault i Jacques Anquentil).
– Wiem, że czasu nie cofnę, ale czuję, że spokojnie mógłbym im dorównać – mówił po latach LeMond.
Konstruktor, biznesmen, restaurator
Amerykanin do peletonu wniósł nie tylko niesamowity talent, ale również innowacje, m.in. kaski aerodynamiczne, specjalne ramy, a także kierownice, które do dziś nazywane są lemondkami. Uwielbiał testować nowy sprzęt, a z czasem producenci uwielbili jego.
Od 1990 r. LeMond na poważnie zainteresował się ulepszaniem rowerów. Założył swoją firmę, która współpracowała z najpotężniejszymi producentami na świecie. Później zajął się sprzętem do treningów. Gdy skończył z kolarstwem, adrenaliny szukał w biznesie. Tam ścigał się w wykupywaniu nieruchomości i grał w jednym zespole z funduszami inwestycyjnymi. A jakby tego było mało, to prowadził również w restaurację.
Bez kolarstwa jednak nie wytrzymał, co dobrze skończyło się zarówno dla niego, jak i dla dyscypliny. Dziś jest ekspertem telewizyjnym podczas największym wyścigów świata, gdzie czasem wspomina, że mógłby być hegemonem Tour de France, gdyby nie tych 60 przeklętych odłamków śrutu.