Bartosz Huzarski: Jak zostałem HERO

Autor: Bartosz Huzarski

Coraz bardziej zaczyna mnie ciągnąć do imprez niebagatelnych, wyjątkowych i jedynych w swoim rodzaju. Często są to masówki, ale nie takie „byle jakie”, a już na pewno nie można tak powiedzieć o HERO.

Pytanie: czy jedziemy większą ekipą na ten włoski jednodniowy wyścig  MTB – HERO Dolomites, padło chyba w grudniu. Zastanawiałem się chwilę, po czym sprawdziłem grafik. Wolny weekend! Moi podopieczni z Huzar Bike Academy byli tam w 2018r i bardzo im się podobało. Opowiadali o tym wyjeździe przez kolejne 3 miesiące. Opłaciłem więc start, by mieć pewność, że się nie wycofam. Tak na marginesie, opłacenie wpisowego to dobra motywacja – polecam.

O samym wyścigu nie wiedziałem wiele i tak pozostało do samego końca. Owszem znałem lokalizację i szczyty, na które mieliśmy wjechać, byłem tam przecież nie raz na rowerze szosowym, ale wjeżdżając z innej strony, tej offroadowej,  każdy podjazd jest inny. Wiedziałem też, że muszę wycieniować rower oraz zakupić bardziej odpowiednie zębatki, przynajmniej na przód.  O swojej wadze też myślałem, ale łatwiej chyba odchudzić rower niż własne cztery litery. Nie mniej jednak, po zakończeniu kariery zawodowej,  nie mam z wagą większych problemów, więc było znośnie. Mówię o wadze nieprzypadkowo, ponieważ HERO to jeden z najbardziej wymagających, a sami organizatorzy twierdzą, że najtrudniejszych wyścigów MTB w Europie – z czym osobiście się zgadzam. Tyle osób pchających rowery pod górę nie widziałem nigdzie. Sam zresztą nie byłem lepszy. Jeden podjazd „butowałem” w gronie podobnych do mnie osób liczących na tytuł HERO na mecie. O zjazdach wiedziałem, że są bardzo zróżnicowane, od przyjemnych singli, poprzez górskie szutrowe i szybkie, po techniczne, strome, leśne i endurowe odcinki.  Cała trasa dłuższego dystansu, z którym postanowiłem się zmierzyć, to 84 km oraz suma 4000 metrów przewyższenia. Tyle pokazał licznik i tyle wyliczyła aplikacja, choć organizator podaje 4500 metrów gdzie są to dane delikatnie przesadzone. Nie mniej jednak, po zakończonym wyścigu brakowało osób, które byłyby zmartwione tym faktem. Rekordzista pokonuje tą trasę w czasie około 4:30:00, mi zajęło to 6 godzin i 8 minut. Wiadomo, że mierzyć trzeba do najlepszych, jednak odpowiednie przekalkulowanie sił jest tutaj kluczowym elementem.

Wyjechaliśmy z Wrocławia w czwartek wcześnie rano, koniecznie chcieliśmy pokręcić coś po podróży, by nogi lepiej ją zniosły. Cała droga o długości 1000 km zajęła nam dokładnie 10 godzin, więc pierwszego dnia wszystko szło zgodnie z planem. Odebraliśmy klucze do apartamentu, zmieniliśmy strój i pojechaliśmy zwiedzać okolicę. Możliwie najbardziej płaskie trasy były jednak bardzo wymagające. Co góry to góry, nie tam jakaś Ślęża, tutaj jest konkret i już wiem, że za dwa dni znów będzie bolało.  Noc zleciała szybko i była w rodzaju moich ulubionych, gdy przykładasz głowę do poduszki i budzisz się kolejnego dnia rano. Piątek to dalej aktywny wypoczynek, dzień przed takim startem to odbiór numerów i pakietów startowych, lokalizacja startu, mety, miasteczka, bufetu, parkingu. Określenie orientacyjnego czasu przejazdu z hotelu na parking i dalej do sektorów startowych. Zapoznanie się z początkiem  pierwszego podjazd i tu … małe zaskoczenie, jest mega stromo, a podobno nie jest to najbardziej wymagający odcinek tego wyścigu. Szybka refleksja, czy aby na pewno mam odpowiednie przełożenia? No tak … nie mam … ale i tak z tym fantem nic nie zrobię, więc nie ma się czym przejmować. Pamiątkowe zdjęcie z objazdu kawałeczka trasy, ochy i achy nad widokiem i powrót do hotelu. Szybki obiad, ostatnie przygotowania sprzętu, smarowanie łańcucha i kontrola klocków hamulcowych. Co ciekawe są tutaj przypadki osób, i to nie takie rzadkie, że nowo założone klocki hamulcowe na start, potrafią się całkowicie zużyć do mety, co po raz kolejny podkreśla charakter tego z czym mamy się zmierzyć.

 

Sobota to dzień startu. Wstajemy bardzo wcześnie, już o 5 rano. Organizator rozstawił nas w różnych sektorach od 7:35 do 8:20. Plan żywieniowy mówił o konkretnym obiedzie dzień wcześniej oraz małej objętościowo, ale wartościowej kolacji- padło na steki i warzywa. Dzięki temu samo śniadanie było proste, sprawdzone i szybkie, czyli makaron al dente oraz omlet i kawa. Godzina 6 to godzina naszego wyjazdu z hotelu. Daleko nie było, na szczęście nie było też zimno więc nie musieliśmy kombinować  ze strojami do sektorów. Plan zakładał, żeby ze spokojem przygotować się do startu, sprawdzić ciśnienie w oponach i zająć dobre miejsce w sektorze startowym. Miało to zdecydowanie duże znaczenie, gdyż w moim sektorze startowało około 700 osób, a do zawodów przyjęto, ograniczoną regulaminem liczbę 4019 uczestników.  Jako, że ja jechałem z sektora 7, spokojnie przede mną wystartowało z 1500 osób. Efektem czego przez dokładnie 2 godziny i 20 minut cały czas kogoś wyprzedzałem, nieustannie  jechałem w czyimś towarzystwie, to był swoisty slalom gigant. Z jednej strony przeszkadzała mi taka sytuacja, z drugiej zdawałem sobie sprawę, że i tak tego nie wygram, więc to żaden większy problem. Plusem jazdy w rowerowym korku było mniej destrukcyjne tempo na początku  a taka wymuszona regulacja przydała się, by zaoszczędzone siły można było wykorzystać gdzie indziej.

Ogólnie wyścig bardzo wymagający, podjazdy długie i bardzo strome, jak mam być szczery to powiem, że używałem tylko ostatnich dwóch zębatek na kasecie. Kilka odcinków wiodących w górę po asfalcie pozwalało złapać oddech i wyrównać rytm, ale teren był zabójczy. Miejscami zastanawiałem się co ja tutaj robię, szczególnie gdy licznik pokazywał ciut ponad 5 km/h. Śmiałem się pod nosem gdy wyprzedzałem innego zawodnika niczym TIR inną ciężarówkę na autostradzie. Ja jechałem 5,2 km/h a kolega 5 km/h.  Szczęście nam dopisało, pogoda była łaskawa, lekko pochmurno, ale ciepło, co okazało się moim wielkim szczęściem tego dnia. Od startu zaplanowałem, że pierwsze dwa bufety omijam i na nich nie staję, by możliwie szybko wyprzedzić jak największą liczbę zawodników i mieć względny spokój na trasie. Litr picia jaki z sobą zabrałem okazał się niewystarczający i do trzeciego punktu żywieniowego dotarłem mocno spragniony. Jak groźne jest odwodnienie podczas zawodów mówić chyba nie muszę, oczywiście zapłaciłem za to później, gdzie mocno opadłem z sił, nie mniej jednak prawie udało mi się ukończyć zawody w założonym czasie sześciu godzin.

Hero przebiega przez piękne tereny, można nacieszyć oczy, albo bezpośrednio będąc na miejscu podczas wyścigu, albo później na zdjęciach i filmach. Ja wybrałem to drugie, ponieważ koncentracja podczas takiego wysiłku jest wymagana i bezpieczniejsza. Wyścig śmiało mogę polecić, ale komuś kto jeździ coś na rowerze. Wysiłek około 8 czy 9 godzin, bo tyle wychodzi większości uczestników, nie jest dla każdego. Niekończące się podjazdy, kiedy to za zakrętem pojawia się dalej wiodąca w górę droga, a Ty już od 20 min pedałujesz resztkami sił. Jednak meta daje dużo radości i wspomnień, z nie byle jakiego wyczynu. Cała nasza ekipa dotarła do mety. Siedem osób otrzymało miano HERO, w tym troje z nas po raz drugi. Czy wpadniemy tutaj za rok? Za wcześnie na takie decyzje. Może pojedziemy coś bardziej ekstremalnego, dłuższego?

Zapewne dużo wody w Wiśle upłynie zanim jakiś podjazd zrobi na mnie większe wrażenie czy to pod względem długości , nachylenia czy też ilości osób pchających lub niosących swoje rowery. Nie wiem kiedy po raz kolejny udam się w tak wyjątkowe okoliczności przyrody, co muszę podkreślić, z rowerem.  Ale jedno jest pewne, robota wykonana na HERO zaprocentuje na pewno, pytanie tylko kiedy uda się to wykorzystać ?

Co nas nie zabije to nas wzmocni – mawia klasyk i niech jego słowa będą zwieńczeniem tej opowieści.