105. edycja Tour de France padła łupem Walijczyka Thomasa Gerainta. Drużyna, której jest członkiem, Team Sky, wygrała największy i najważniejszy trzytygodniowy wyścig po raz szósty.
Geraint koszulkę lidera przejął na 11. etapie z metą w La Rosiere i nie oddał jej aż do mety w Paryżu. To właśnie w stolicy po raz 44 kolarze kończyli zmagania w Wielkiej Pętli. Losy wyścigu toczyły się do samego końca, a G mógł być pewny swego dopiero po przekroczeniu mety 20. etapu, jakim była jazda indywidualna na czas. Na Polach Elizejskich stawia się tylko kropkę nad i, tutaj nigdy się nic nie zmienia. Czy tegoroczna edycja była inna niż poprzednie? Wydaje mi się, że tak.
Z wielu względów był to wyścig wyjątkowy. Poprzednie edycje TDF i dominacja Team Sky nieco zabiły to widowisko, bo biało-niebieski pociąg przemierzał drogi Francji i wręcz robił, co chciał. Warto dodać tutaj, że celem, wręcz obsesją tej drużyny jest właśnie lipcowa etapówka. Skład dobrany jest tylko w jednym celu – zajęcia najwyższego stopnia podium w Paryżu. Jak widzieliśmy w tym roku, nieważne, kto na nim stanie. Bez sprintera, bez prywatnych ambicji poszczególnych zawodników, z nadrzędnym celem, konsekwentną taktyką i stalowymi nerwami. W tym roku Team Sky został kilkukrotnie przyparty do muru, ale taktycznie wyszedł z tej potyczki bez szwanku, głównie dzięki stalowym nerwom i wierze Nico Portala w swoich zawodników. Ten były kolarz, a obecnie dyrektor sportowy po raz kolejny poprowadził kolarzy Team Sky do zwycięstwa, a jego taktyka i wiara w zawodników powoduje, że wielu osobom ręce same składają się do oklasków.
W tym roku Geraint pokazał, że jest najmocniejszym zawodnikiem w peletonie 105. edycji francuskiego wyścigu. Bronił koszulki na etapach górskich, w masywie centralnym i podczas ostatniej ważnej potyczki, czyli jazdy indywidualnej na czas. Wielu nie dawało mu szans na końcowy triumf na Polach Elizejskich, ale był moim cichym faworytem od początku wyścigu i osobiście bardzo się cieszę, że to właśnie on wygrał tegoroczną edycję TDF.
Samo ułożenie trasy powodowało ciarki na plecach, superwymagający początek drugiego tygodnia wysłał do domu wielu sprinterów, pozbawił niestety również nas nadziei na dobre miejsce Rafała Majki w klasyfikacji generalnej. Ale z drugiej strony właśnie dzięki temu ściganie stało się bardziej emocjonujące. Masyw centralny i górskie etapy trzeciego tygodnia dały nam nadzieję i wiele powodów do radości. Rafał się odrodził, pokazał, że ma charakter i wolę walki, a według jego trenera to właśnie kraksy podczas 9. etapu do Roubaix odpowiadają za gorszą dyspozycję Polaka w drugim tygodniu. Rafał otarł się o zwycięstwo podczas 17. oraz 19. etapu. Oba górskie i bardzo ciężkie odcinki przysporzyły nam wielu emocji, ponieważ mogliśmy obserwować dwa wyścigi w jednym: wyścig o triumf w etapie oraz walkę między zawodnikami klasyfikacji generalnej. Wreszcie stało się coś, na co czekaliśmy od dawna – dominujący w wyścigu Team Sky ze świetnie dysponowanym Michałem Kwiatkowskim w składzie zaczął mieć problemy. Ataki jakby umówione konspiracyjnie pod stołem szły z każdej strony. Wreszcie, można powiedzieć, do pracy zabrali się zawodnicy hiszpańskiego Movistaru i choć wielka trójka Valverde, Qiuntana, Landa nie ugrali wiele w klasyfikacji generalnej wyścigu, naruszyli stalową konstrukcję dominującej drużyny dość poważnie. Swoją cegiełkę dołożyli świetnie walczący zawodnicy Lotto-Jumbo, były skoczek narciarski i objawienie tego wyścigu, Primoz Roglić, oraz doskonały, ale nieco pechowy specjalista od wyścigów trzytygodniowych Steven Kruijswijk. Najwaleczniejszym zawodnikiem tegorocznego Touru został Daniel Martin, atakujący i nękający swoich rywali od pierwszego górskiego etapu, choć już na Mur de Bretagne pokazał, że ma dobre nogi i chęć podkręcenia rywalizacji. Wygrał na „małym Mount Ventoux” i od tego czasu nie spoczął na laurach. Bardzo podobała mi się jego jazda oraz wola walki, a Martin ostatecznie zajął w wyścigu doskonałe 8. miejsce.
Ostatnim ważnym momentem wyścigu była jazda indywidualna na czas w bajecznej scenerii rodem z Kraju Basków, okraszona, jak to w tych rejonach bywa, lekkim deszczem. Wąskie odcinki, szybkie zjazdy i strome podjazdy oraz przesychająca podczas przejazdu faworytów, ale wciąż niedająca stuprocentowej przyczepności droga dały nam nadzieje na etapowe zwycięstwo Polaka. Często wracaliśmy myślami do 20. etapu poprzedniej edycji Wielkiej Pętli, kiedy to dwa najwyższe stopnie podium zajęli odpowiednio Maciej Bodnar i Michał Kwiatkowski. Choć Bodnarowi ewidentnie nie poszło, Kwiato pojechał wyśmienicie i długo siedział na „gorącym krześle”. Dopiero najlepsza trójka klasyfikacji generalnej zepchnęła Polaka na i tak doskonałe czwarte miejsce. Ale to pokazuje, że torunianin ma niesamowity organizm i wspaniale potrafi się zregenerować. Mimo ogromnej codziennej pracy na rzecz liderów potrafił zmotywować się i pojechać piękny etap.
Tour de France 2018 przeszedł do historii. I choć znów wygrała ekipa niebiańskich, nie był nudny i przewidywalny. Częste zwroty akcji na decydujących etapach, polscy zawodnicy w walce o etapy oraz jako pomocnicy swoich liderów. Dla mnie był to wyjątkowy wyścig, bo byłem na miejscu przez całe trzy tygodnie. Bardzo się cieszę, że udało mi się wrócić w centrum tego największego kolarskiego wydarzenia – mimo że już w innej roli. Zobaczenie i poznanie Touru od drugiej strony to była wspaniała przygoda i po części misja. Pilotażowy projekt Eurosportu skupiający się na polskich zawodnikach ma wpływać pozytywnie na świadomość kibiców i promowanie kolarstwa. Mam nadzieję, że ta inicjatywa będzie kontynuowana i rozszerzana o inne trzytygodniowe wyścigi, bo dla naszych kolarzy jest to dodatkowa motywacja i promocja. Ten rok pokazał, że hegemonia Team Sky może być złamana. Potrzeba na to więcej czasu, ale coraz większa grupa zawodników mocno w to wierzy. A to daje nam nadzieje na jeszcze większe emocje w roku 2019.