Odkąd pamiętam interesowałem się motoryzacją, w dzieciństwie wyjazdy na dolnośląskie rajdy i podziwianie rajdowców na górskich odcinkach specjalnych było dla mnie czymś najbardziej ekscytującym i wyczekiwanym. Do dziś na myśl o rozgrzanych do czerwoności tarczach hamulcowych w aucie mojego pierwszego idola Mariana Bublewicza przechodzą po mnie ciarki. Praktycznie od zawsze moim marzeniem było zostać profesjonalnym kierowcą rajdowym, niestety realia czyli brak możliwości finansowych uniemożliwiły mi w dzieciństwie uprawianie kartingu, a potem ;przygody z rajdami. Będąc dzieckiem pełnym zapału, które nie było w stanie usiedzieć przez chwilę w jednym miejscu skierowałem całą swoją energię w kierunku czegoś bardziej dla mnie dostępnego, czyli roweru.
Bicykl bez bocznych kółek opanowałem mając 3 lata, ale na prezent, który zmienił moje życie musiałem poczekać jeszcze parę lat i tak na przełomie lat 80/90 od rodziców dostałem rower marzeń BMX-a American Rider Winnebago z niebieskimi oponami! Już wtedy rower stał się moją pasją ale nic nie wskazywało na to, że zostanie moim sposobem na życie. Miałem wtedy zaledwie 8-10 lat, a Polska wychodziła z komuny.
Kolejnym rowerowym etapem idącym równolegle z jazdą na bmxie był rower górski. Starty w zawodach MTB rozpocząłem na początku lat dziewięćdziesiątych i trwały one całe moje dzieciństwo. Z biegiem czasu do naszego kraju zaczęło dochodzić coraz więcej zagranicznych magazynów poświęconych kolarstwu górskiemu, stacja Eurosport transmitowała relacje z Pucharu Świata, analizując nagrania VHS z tych zawodów doskonaliłem swoją technikę jazdy i ustawienia sprzętu. W połowie lat dziewięćdziesiątych większość liczących się firm i zawodników była ze Stanów Zjednoczonych. Kalifornia była wtedy mekką tego sportu i z biegiem czasu stała się moją obsesją oraz marzeniem. Chciałem trenować z najlepszymi i jeździć po najlepszych trasach, jednak wyjazd do słonecznego Stanu w tamtych czasach ze względu na koszty i ogromną różnicę ekonomiczną był dla mnie nieosiągalnym marzeniem. Musiałem znaleźć sposób na kontakt z najlepszymi. Byłem zdeterminowany, nie miałem wtedy nawet internetu. Będąc nastolatkiem postawiłem wszystko na jedną kartę: wysłałem ponad sto listów tradycyjną pocztą do amerykańskich firm z branży rowerowej. Adresy tych firm miałem z zagranicznych czasopism, a całe przedsięwzięcie z racji ceny wysyłek zajęło mi klika miesięcy. Tym sposobem zaczęła mnie wspierać mała odzieżowa firma z okolic Los Angeles. Po całym sezonie kolarskim, w którym starannie reprezentowałem ową markę zostałem przez nich zaproszony na sezon zimowy, gdzie w ciepłym klimacie na świetnych obiektach mogłem trenować z najlepszymi. Pisząc dokładniej, mogłem trenować z zawodnikami, których zdjęcia i plakaty tapetowały mój pokój! I tak nieosiągalne marzenie stało się realne, a ja miałem wtedy 19 lat.
Przy molo Huntington Beach z moim rowerowym Idolem Robbie Miranda
Dzięki możliwości trenowania w USA mocno podniosłem swój poziom i nawiązałem wiele cennych kontaktów.
Poznałem też drugą stronę medalu i zdałem sobie sprawę, że życie osoby zawodowo jeżdżącej na rowerze nie jest usłane różami, tak jak wydawało mi się wcześniej. Moje zimowe wyjazdy treningowe do Kalifornii stały się zwyczajem; przez lata uczyłem się wciąż nowych rzeczy, w życiu jak i na rowerze.
Trenując w „Stanach” na przełomie lat 90/2000 zobaczyłem relację TV z legendarnych zawodów zjazdowych KAMIKAZE rozgrywanych tam od początku lat 90. Zawody odbywają się w malowniczych górach Sierra Nevada w Kalifornii, a nazwę zawdzięczają temu, że zawodnicy pędzą z prędkością 100km/h drogą nad przepaścią ze szczytu Mammoth Mountain (3 362 m).
Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a oglądając relację wiedziałem, że to coś dla mnie i zrobię wszystko, aby jako pierwszy Polak wystartować w Kamikaze. Mniej więcej w tamtym czasie jazda na rowerze stała się moją pracą i sposobem na życie, zawody Kamikaze ze względu na kilka bardzo poważnych wypadków zostały zawieszone. Skoncentrowałem się na startach w konkurencji MTB 4X i zostałem powołany do kadry narodowej.
Czas mijał, ale kultowe Kamikaze zawsze było w mojej głowie. Gdy w sezonie 2013 ogłoszono powrót tego klasyka wiedziałem, że muszę tam być. Dzięki moim sponsorom jako pierwszy Polak zameldowałem się na starcie Kamikaze.
Przyznam szczerze, że nic w czym uczestniczyłem wcześniej nie było zbliżone do startu w tych zawodach. Specyficzny, głęboki skalny pył będący nawierzchnią, , prędkości rzędu 100 km/h , hamowanie poprzez otwieranie sylwetki, wszystko to było dla mnie nowością.
Otuchy z pewnością nie dodawał fakt, iż popełnienie błędu na trasie tych zawodów wiąże się z dużymi konsekwencjami. Największym problemem okazała się dla mnie wysokość. Mój wyjazd nie zakładał aklimatyzacji, mieszkam na wysokości około 300 m n.p.m., dwa dni przed zawodami wylądowałem w San Francisco na wysokości morza. Kamikaze są zawodami, gdzie przez kilka minut dajemy z siebie wszystko: sprint od startu do mety. Na odcinkach prędkościowych, stromych jechałem bardzo dobrze , natomiast w momentach płaskich przechodziłem ciężkie chwile. Pierwszego dnia trening zakończyłem mocnym krwotokiem z nosa i gwiazdami przed oczami, drugiego dnia na zawodach było już trochę lepiej, ale daleko do normalnej dla mnie formy. Ostatecznie w swojej kategorii wiekowej zająłem trzecie miejsce, ale patrząc na realne możliwości wynik ten mobilizuje mnie do następnego celu. Kolejnego startu w Kamikaze po rozsądnym przygotowaniu i uprzedniej aklimatyzacji.
Ciekawe jest to jak dziecięca fascynacja potrafi przerodzić się w pasję i sposób na życie. Gdyby nie determinacja i marzenia o wyjazdach nie poznałbym wielu wspaniałych ludzi, a moje życie z pewnością wyglądało by inaczej. Pisząc dla Państwa ten artykuł jestem już po dzisiejszej czterogodzinnej jeździe na rowerze górskim, na którym nadal spędzam ponad trzysta dni w roku, który nadal jest moim sposobem na życie. Pomyśleć tylko, że wszystko to zaczęło się od małego BMXa „American Rider”.