Pamiętacie kultowy film „Powrót do przyszłości”? Był tam wynalazca z szalonymi pomysłami, od którego biła pozytywna energia. W realnym świecie ten człowiek też istnieje, a nazywa się Didi Senft.
Może nie posiada wehikuł czasu, za to jest twórcą największego roweru na świecie, którym da się jeździć. Jego autorski dwukołowiec ma blisko osiem metrów długości i cztery wysokości, więc trzeba się na niego wspinać po specjalnej konstrukcji. Senft na koncie ma aż 120 unikatowych projektów rowerów, a także konstrukcję największej na świecie mobilnej gitary.
Mistrz na szalonym rowerze
Koła do rowerów tworzy np. z maszyn do robienia lodów włoskich, a ramę z długiego masztu. Wymyślił też rower, którym da się przemieszczać tylko wtedy, gdy lewy pedał jest wciśnięty do tyłu. „Wielu próbowało jeździć na tym szalonym rowerze, nawet mistrz olimpijski, ale nikt – z wyjątkiem wielkiego mistrza rowerowych dziwactw – sobie z tym nie poradził” – pisze o sobie Didi, który jest również gospodarzem w swoim muzeum dziwnych rowerów w niemieckim Storkowie.
Niewiele osób mogłoby jednak dowiedzieć się o istnieniu szalonego konstruktora z Niemiec, gdyby nie Tour de France. To tam 66-letni Didi wciąga na siebie strój diabła, bierze w ręce trójząb i z szelmowskim uśmiechem zabawia kibiców oraz dopinguje zawodników.
„Moje kolarskie życie jest spełnione. Spotkałem Didiego na trasie Tour de France” – napisał jeden z kibiców na Twitterze i opublikował zdjęcie z „El Diablo”.
Z kolei ktoś inny podejrzał go podczas wygłupów z kolumbijską kibicką.
Gwiazda telewizji
Można odnieść wrażenie, że dla niektórych większą frajdą jest zamienić kilka zdań z Didim niż zagadnąć zwycięzcę etapu. Inna sprawa, że „El Diablo” jest bardziej znany niż znaczna część zawodników startujących w Tour de France.
Zawodowi fotoreporterzy zapraszają go na profesjonale sesje zdjęciowe, ludzie noszą koszulki z jego podobizną, a przy okazji wyścigu wydawane są kartki pocztowe oraz komiksy, w których „El Diablo” jest jedną z postaci. Do tego stacje telewizyjne zapraszają go do wywiadów z okazji Tour de France (wystąpił już w ponad 50 telewizyjnych show), kibice na całym świecie pamiętają o jego urodzinach, a panie na paznokciach malują podobiznę diabła.
Na taką popularność Didi pracuje od 1993 r., gdy po raz pierwszy zjawił się na Wielkiej Pętli. Wówczas w okolicach trasy jeździł z żoną na tandemie. Z czasem jego znakiem rozpoznawczym stał się trójząb, którego kredą rysował na asfalcie. Spotkanie tego symbolu oznaczało, że „El Diablo” czai się gdzieś w pobliżu trasy i w każdej chwili może wyskoczyć np. z pola kukurydzy lub rozsiąść się na drzewie.
W telewizji najczęściej można go jednak spotkać, gdy biegnie równo z kolarzami. Podczas jednego z takich sprintów trójząb od Didiego pożyczył meksykański zawodnik Julio Alberto Perez i żartobliwie pogonił kolarza, który jechał przed nim.
Didi bywa także na innych imprezach sportowych, ale przenoszenie zwyczajów z Tour de France jest wówczas bardzo ryzykowne. Podczas wyścigu w Szwajcarii malował na trasie swój symbol, gdy zjawiała się policja. „El Diablo” stanął przed wyborem: albo zapłaci karę, albo pójdzie do więzienia. Zdecydował się na drugie rozwiązanie, a mimo to musiał zmazać swój symbol.
Reaktor z Czarnobyla
Jego miłość do Tour de France trwa od ćwierć wieku, ale w tym czasie Didi borykał się z różnymi problemami. W 2012 r. opuścił wyścig z powodów zdrowotnych. „Właśnie wróciłem z prześwietlenia głowy, trzeciego w ciągu trzech tygodni. Czuję się jak reaktor w Czarnobylu” – mówił portalowi Cyclingnews.
Później narzekał na zdrowie oraz problemy finansowe, ale to nie przeszkodziło mu podczas zeszłorocznego Tour de France wspierać zawodników. „Od dzieciństwa moim największym marzeniem było oglądać kolarzy na żywo. Chciałem ich dopingować tak, jak nikt inny tego nie robi” –przyznał w jednym z wywiadów i chyba dopiął swego, bo tylko jemu kolarze w trakcie jazdy przybijają „piątki”.