Jeden z francuskich dziennikarzy żartował, że posturą bardziej przypominał dżokeja niż kolarza. Miał 161 cm wzrostu, a według niektórych źródeł tylko 159 cm. Do tego ważył zaledwie 60 kg, więc szybko dostał dwa pseudonimy: „Chudzielec” i „Koza”.
„Gdyby ktokolwiek mi powiedział, że ten 17-letni chłopak z uszami wystarczająco dużymi, by łapać wiatr, wygra Tour de France, zaśmiałbym się. Takich chłopaków mieliśmy we Francji setki” – pisał René de Latour, korespondent brytyjskiego magazynu „Sporting Cyclist”.
Jednak brak centymetrów, kilogramów, a może i umiejętności, Robic nadrabiał cwaniactwem graniczącym z łamaniem zasad fair-play.
Ołów albo rtęć
Jak radził sobie Francuz? Na podjazdach nie najgorzej, w końcu nie musiał wyciągać w górę 100 kilogramów, a tylko blisko połowę tej wagi. Problem pojawiał się jednak później, bo to, co zdobył morderczą wspinaczką, z powodu wagi tracił na zjazdach. Znalazł jednak rozwiązanie – na każdym szczycie czekali na niego koledzy z zespołu, którzy dawali Robicowi bidony. Nie były one jednak wypełnione wodą czy sokami, ale… ołowiem, dzięki czemu sprytny Francuz wyrównywał szanse.
Z czasem jednak organizatorzy Tour de France chcieli ukrócić te praktyki i do regulaminu wpisali punkt mówiący o tym, że w bidonie mogą znajdować się tylko ciecze. Ale to tylko pobudziło wyobraźnię Robica, który pewnie długo się nie zastanawiał i ołów w bidonie zastąpił… rtęcią.
Kombinowanie z dociążeniem nie skończyło się jednak dla niego dobrze w 1944 r. Podczas jednego ze zjazdów osiągnął taką prędkość, że wziął udział w kraksie, musiał wycofać się z wyścigu i już do końca życia jeździł w skórzanym kasku, co stało się jego znakiem rozpoznawczym. Złośliwi żartowali z kolei, że aż dziwne, iż nie kazał sobie wykonać tego kasku z ołowiu…
Trzy lata później z Robica nikt już jednak nie żartował, bo Francuz zszokował cały świat. Wówczas coś już w kolarstwie znaczył, ale nie na tyle, by jego nazwisko było wymieniane wśród faworytów do zwycięstwa w Tour de France. I do końca niewiele na to wskazywało, bo choć znajdował się w czołówce, to nie wygrał żadnego etapu. Na końcu okazało się jednak, że został pierwszy zawodnikiem w historii Tour de France, który zwyciężył, mimo że wcześniej ani razu nie założył żółtej koszulki.
Dziś byłoby to nie do pomyślenia, bo ostatni etap to etap przyjaźni, na którym układ sił w czołówce już się nie zmienia. Mówiąc wprost – tam czołówka już się nie ściga. Inaczej wyglądało to jednak w 1947 r., a wszystko odbyło się za sprawą Robica.
Negocjacje zamiast ucieczki
Włoch Pierre Brambilla spał spokojnie, bo przed ostatnim ściąganiem miał blisko trzy minuty przewagi nad trzecim Robicem. Francuz jednak i na tę okazję przygotował chytry plan. Zabrał się w ucieczkę wraz z Edouardem Fachleitnerem, a gdy ten chciał mu odjechać, Robic rozpoczął negocjacje. A mianowicie – zaproponował rodakowi 100 tys. franków za to, że ten będzie jechał z nim do końca, ale nie wygra etapu. – I tak nie masz szans na zwycięstwo w całym wyścigu, a tak przynajmniej zarobisz – miał argumentować. I przekonał Fachleitnera, który towarzyszył mu w ucieczce, ale na końcu odpuścił i tym samym Robic spełnił obietnicę daną żonie.
Z kolei tylko połowicznie dotrzymał słowa danego Fachleitnerowi, bo 100 tys. franków przekazał nie jemu, ale całej jego drużynie, do podziału.
Inna sprawa, że Robic ubił świetny interes – za wygraną w Tour de France otrzymał 500 tys. franków, a późniejsze wpływy marketingowe i reklamowe wyniosły 3-4 milionów franków. Zresztą z popularności czerpał do ostatnich dni życia, bo do dziś ulica przy której mieszkał w Radenac nosi jego nazwisko, kolarz ma tam też swoje muzeum. Postawiono mu również pomnik, na którym oczywiście stoi w skórzanym kasku.
Wojowała ze wszystkimi
Mimo to Robic nie był lubiany w środowisku. Jego cwaniactwo, kombinatorstwo i trudny charakter sprawiły, że wśród kolarzy miał niewielu przyjaciół. „Można było odnieść wrażenie, że był w stanie wojny ze wszystkimi” – pisały francuskie media.
W 1959 r. przyjechał na metę etapu Tour de France po limicie czasowym. Normalnie, jako były zwycięzca tego wyścigu, zostałby potraktowany ulgowo, ale Robic nawet z sędziami miał na pieńku i został zdyskwalifikowany.
Później startował jeszcze w małych lokalnych wyścigach, bo za każdy występ mu płacono. W końcu jednak rozwiódł się, zbankrutował i popadł w tarapaty tak duże, że na chleb musiał zarabiać jako sędzia zapasów. Jednak , ze względu na swoją posturę, często był wyrzucany przez zawodników poza matę.
W 1980 r. wracał z imprezy, na której świętowano zwycięstwo Joopa Zoetemelka w Tour de France. Jego auto zderzyło się z ciężarówką, Robic zginął na miejscu. „Wysocy mężczyźni zawsze wyróżniają się w tłumie, ale niektórzy niscy też potrafią to zrobić” – pisano o nim po latach.