Ile koszulek otrzymał Pan na pamiątkę?
– Były chyba dwie plus kombinezon, a także dwie koszulki do dekoracji. Te ostatnie przypominały trochę kaftan bezpieczeństwa (śmiech).
Zatrzymał je pan dla siebie?
– Mam jeden kaftan, koszulkę i kombinezon. Wiszą w domu, oprawione, obok dwóch koszulek z mistrzostw świata i jednej z Wyścigu Pokoju. A kombinezon teraz znajduje się na wystawie w Berlinie. Otworzył się tam pewien sklep i poprosili mnie o wypożyczenie czegoś z Tour de France, więc pożyczyłem kombinezon; znajduje się na honorowym miejscu.
Czyli po latach ludzie ciągle pamiętają?
– Na to wygląda, choć trochę czasu minęło. Przecież wtedy jeszcze stał Mur Berliński! Gdy jeździliśmy na treningi, to próbowaliśmy tłumaczyć kolegom z Włoch, że mieszkamy 120 km stąd, ale nie możemy pojechać do domu, bo dzieli nas mur. Nie każdy był jednak w stanie to pojąć, ale sądzę, że po latach, gdy mur padł, to zrozumieli. Zresztą z Cześkiem Langiem żartujemy, że trochę się przyczyniliśmy do obalenia Muru Berlińskiego.
Zwycięstwo na Zachodzie smakowało wyjątkowo?
– Żółta koszulka Tour de France musi smakować. To ogromne przeżycie. Zresztą minęło tyle lat, a pan dzwoni do mnie w tej sprawie, więc chyba miało to spore znaczenie (śmiech).
Ale wówczas nie było Panu przykro, że z powodu panującego w Polsce komunizmu, o Pana sukcesie wiele się nie mówiło?
– Hmmm… Trenuje się i walczy dla siebie, ale docenienie sukcesu też jest przyjemne. Koszulka lidera to było coś, ale zdobyłem też mistrzostwo świata zawodowców na torze, a mimo to nie zostałem nawet ujęty w kandydatach na najlepszego polskiego sportowca roku, czyli ludzie nie mogli nawet na mnie głosować. Tak, to było przykre.
To była cena, jaką zapłacił pan za przejście na zawodowstwo?
– Tak, w sumie to nie traktowano mnie jak polskiego sportowca. Takie były czas, trudno. Każda epoka ma swoich bohaterów, ale ja też przeżyłem swoje pięć minut.
Dziś Polacy nie jeżdżą w żółtych koszulkach, ale Rafał Majka i Maciej Bodnar wygrali etapy Tour de France.
– Fajnie, że młode pokolenie potrafi zaistnieć. Dzięki temu we wspomnieniach wracają chwile, gdy to my walczyliśmy i to z całkiem niezłym efektem.
Ma pan nagrania z tamtego Tour de France?
– Tak, dzięki mediom społecznościowym często trafiają do mnie jakieś wideo czy zdjęcia. Fajnie, pewnie w inny sposób bym do tego nie dotarł… Przyjemnie jest obejrzeć tamte chwile. Nawet dziś dotarło do mnie nagranie z Giro d’Italia, gdzie na szczycie było minus 5 stopni i 10 centymetrów śniegu, a my jechaliśmy z krótkimi rękawami. Zimno się robi od samego patrzenia.
Jedni mówią, że prolog Tour de France przegrał Pan o trzy sekundy inni, że o błysk szprychy. Jak było naprawdę?
– Z tego co pamiętam, to brakło mi 0,02 sekundy.
0,02 sekundy? Nie wiadomo, czy w tamtych czasach sprzęt do pomiarów był aż tak dokładny (śmiech).
– Nie wiem, nikt tego nie podważał (śmiech). Po prologu był jednak kolejny etap, zabrałem się w ucieczkę wiedząc, że lider jest w peletonie. Moim głównym celem było więc dojechać z tą ucieczką do mety z jakąkolwiek przewagą, bo to dawało mi koszulkę lidera. Mniej interesowała mnie walka na finiszu o zwycięstwo, za to całe siły włożyłem w to, by nasza grupa nie dała się złapać peletonowi. Nie interesowała mnie walka na finiszu, tylko byłem główną siłą pociągowa ucieczki. No i się udało.
Drużyna później jechała pod Pana?
– Pomogli mi zdobyć koszulkę lidera, ale trzeba pamiętać, że to był początek wyścigu, więc nie można mieć pretensji, że za wszelką cenę później nie walczyliśmy o utrzymanie koszulki. Ważne było dla nas wszystkich, żeby w ogóle ją zdobyć, a to się udało.
Czy Tour de France bardzo zmieniło się od tego czasu?
– Czas wszystko zmienia, więc kolarstwo też dziś jest inne. Nie wiem, czy gorsze, czy lepsze, ale inne. Np. komunikacja radiowa w jakiś sposób wypacza rywalizację. Ale ja z Cześkiem Langiem pracuję przy Tour de Pologne i wiem, że łączność radiowa często jest bardzo ważny argumentem przy rozmowach z policją. To rzeczywiście poprawia bezpieczeństwo całej kolumny wyścigu. Jednak pod względem rywalizacji to nie jest fajne, bo kolarze w pewien sposób są sterowani przez dyrektorów. Każdy zawodnik ma pomiar mocy, wszystkie dane wyświetlają się u dyrektora w samochodzie. Kolarz często czuje, że mógłby pojechać mocniej, ale nie może, bo według wykresów moc, którą generuje, jest wystarczająca. Cóż, nie do końca mi się to podoba, ale świat idzie do przodu.
Pamięta Pan swój pierwszy rower?
– Tak, to było takie popularne bobo, dedykowane dla dzieci. Z kolei pierwszy rower z prawdziwego zdarzenia to był Kobuz, z giętą kierownicą. To było moje marzenie. Miał trzy przełożenia, dostałem go od taty. Później miałem Jaguara, Huragana…
Podobno Pana klub – Orlęta Gorzów Wielkopolski – za Pana przejście na zawodowstwo otrzymał od włoskiej grupy Del Tongo 60 rowerów.
– Nie wiem, czy 60 rowerów dostał sam klub, czy były one do podziału między klub a związek… W każdym razie było ich bardzo dużo, bo tak została wyznaczona zapłata za puszczenie mnie na zawodowstwo. Wiem, że do dziś niektóre rowery mają w klubie.
Do dziś? Przecież to było 30 lat temu!
– No tak, ale przetrwały i to w całkiem niezłym stanie.
Dziś sam prowadzi Pan sklep z rowerami. Polacy coraz częściej sięgają po tę formę uprawiania sportu?
– Mój sklep znajduje się przy dość ruchliwej trasie, więc przez cały dzień ktoś tu przyjeżdża, albo przybiega. Ludzie starają się coraz więcej ruszać… Sam mam grupę rowerzystów, która ubrana jest w moje barwy i wspólnie jeździmy. Trenujemy trzy razy w tygodniu. W środę mamy tzw. nocne jazdy, bo startujemy ok. 18.40. Z kolei w soboty i niedziele spotykamy się o godz. 10. Ale latem nie ma dnia, żeby ktoś się pod moim sklepem nie umówił na wspólny trening.
Wspomniał Pan o jednakowych barwach. Przeglądam Wasze zdjęcia i widzę, że koszulki wpadają w żółty kolor. To przypadek czy nawiązanie do Pana sukcesów w Tour de France?
– Kiedyś byłem zwolennikiem barw ciemnych, stonowanych, ale musiałem się przełamać, bo to wiąże się z bezpieczeństwem. Sami jesteśmy kierowcami i wiemy, jak pomagają koszulki jaskrawe i fluorescencyjne. Co więcej – za dnia większość z nas też jeździ z włączonymi światłami. Te światła, które mam w sklepie, za dnia widoczne są z 2 km, a po zmierzchu z 4 km, więc zdecydowanie zwiększają bezpieczeństwo. Nie sposób ich nie zauważyć.
Do tego, gdy trenujemy w grupie, to kierowcy bardziej respektują nasze prawa. Jeśli kierowca na co dzień sam nie jeździ na rowerze, a spotka na drodze dwóch czy trzech zawodników, to często ich nie szanuje. Ten kto jeździ rowerem wie, jak należy się zachować – że trzeba ominąć rowerzystę szerokim łukiem, a czasem zwolnić.
Teraz jeździmy rowerami górskimi, więc korzystamy z tych pseudościeżek, ale do jazdy rowerami szosowymi te ścieżki absolutnie się nie nadają. Często zatrzymują nas policjanci, ale na szczęście są wyrozumiali, bo widzą, że ciężko poruszać jest się szosówką po ścieżce, która jest wąska, wybrukowana i po której spacerują ludzie z wózkami… Ale fajnie, cieszę się, bo po tylu latach rower wciąż sprawia mi frajdę.