Mają czujność ważki, zwinność tygrysa i upór osła. Wszystko po to, by zdobyć bidon, pelerynę, czy rękawiczki, które należą do zawodowego kolarza. Poznajcie łowców kolarskiego ekwipunku.
Pamiątka z Tour de France? Niby nic prostszego, nie trzeba nawet ruszać się z fotela. Klik, klik, klik i jesteśmy. Bidon z trasą Wielkiej Pętli za 6 euro, breloczek za 10 euro, fartuch dla pani/pana domu za 15 euro, a także markowe zegarki w kosmicznych cenach 475 euro, czyli jakieś 2 tys. zł.
„Bidon! Bidon! Bidooooon!”
Łącznie w sklepie internetowym Tour de France można kupić 30 pamiątek, ale nad tą opcją łowcy nawet się nie pochylają. Prawdziwy łowca taszczy bowiem wielki worek na gadżety, przeczesuje rowy w ich poszukiwaniu i krzyczy do zawodników: „Bidon! Bidon! Bidooooon!”.
Nie interesuje ich sklep z pamiątkami, bo to tak, jakby na Morskie Oko nie weszli o własnych siłach, ale wjechali wozem wypchanym turystami i na szczycie poprosili jeszcze o pieczątkę ze schroniska w specjalnej książce kolekcjonerskiej. Satysfakcja żadna.
Łowcy uważają, że pamiątkę należy wywalczyć, a jedną z najcenniejszych są według nich bidony. W Internecie można znaleźć strony, na których właściciele chwalą się setkami plastikowych butelek, zdobytych podczas wyścigów: złapali, gdy zawodnik odrzucał na bok; wygrzebali z rowu, gdy po wyścigu przeszukiwali trasę; wyprosili na mecie.
Niby wszystkie te bidony są inne – różne kolory, kształty i pojemności, ale na samym końcu to jednak plastikowa butelka. Ale nie dla łowcy, dla którego za każdym bidonem kryje się inny wyścig, etap, zawodnik i historia.
Ponad 1000 bidonów w kolekcji
Najlepszym przykładem kolekcjonera jest Joel Hery. To były kolarz, który z kolarstwem nie zamierzał się jednak rozstawać, a bardzo blisko zawodowstwa trzymają go właśnie gadżety. Kto wie, może posiada bidon, z którego pił Chris Froome, numer startowy Petera Sagana lub pelerynę Marka Cavendisha?
Gdy zaczyna się Tour de France, Joel wsiada do kampera i jeździ za kolarzami. Na każdym etapie ma wybrane miejsce, które według niego daje największą szansę na zdobycze. Na ogół są to miejsca bez tłumu kibiców i nie na zjazdach, bo tam każdy zawodnik kurczowo trzyma kierownicę dwoma rękami. Najczęściej ustawia się on za punktem zaopatrzenia. Cały wyrzucony lub zgubiony przez zawodników ekwipunek zbiera do małych torebek, by następnie wrzucić go do większych worków, a gdy przejedzie ostatni zawodnik, Joel pakuje wszystko do kampera i udaje się na upatrzoną z góry pozycję.
Nieoficjalnie zebrał już w ten sposób ponad 1000 bidonów.
Bezmyślność i fajtłapowatość
Internet pełen jest kibiców, którzy wspominają, jak o pamiątkę musieli walczyć z sąsiadem, przyjacielem, a nawet członkiem rodziny. Dla niektórych rodzin tradycja rywalizacji o kolarski ekwipunek sięga już od dwóch do trzech pokoleń. Doświadczenie przekazywane jest z ojca na syna, ale cel niezmiennie pozostaje ten sam – zostać zwycięzcą bitwy.
Zdarza się jednak, że czasem coś pójdzie nie tak. Łowca przyjmuje pozycję, ocenia swoje szanse, wyostrza szósty zmysł, ale „walka” kończy się w ten sposób:
Trafiają się także kolekcjonerzy, którym walka o gadżety odbiera trzeźwe myślenie. Przykład? Jeden z kibiców postanowił wykorzystać fakt, że kolarze niemal przebijali się między kibicami i… chciał mu ukraść bidon.
Jedni mówią, że zbieranie bidonów, peleryn, numerów startowych, czy rękawiczek, to kolekcjonerstwo, ale dla innych to wielka bitwa o sprzęt zawodowca, na którym jest jego dotyk, kropla potu, czy zapach. A tego w sklepie z pamiątkami kupić się nie da.